Go down
Jirri
Jirri
Time Patrol
Liczba postów : 495

Jirri - rok w domu Empty Jirri - rok w domu

Nie Wrz 17, 2017 6:35 pm
Nie był zadowolony. Ani trochę. Miał po temu powody. Po pierwsze, misja, która została mu przydzielona przez jego idola, została odwołana, zanim jeszcze zdążył ją rozpocząć. Gdy już miał wchodzić na statek, który to zabrać go miał na Planetę Namek, został zaraz zatrzymany. Przez co? Przez jakiegoś posłańca. To, co zrozumiał, to fakt, że jego misja została odwołana ze względu na obecne wydarzenia na planecie. Ryzyko było zbyt duże, Frieza-sama najwyraźniej nie chciał utracić wartościowego żołnierza. Powód, jaki przesłał posłaniec brzmiał... Bestia. Szara bestia szalejąca na zielonej planecie. Według niektórych źródeł miała ona kolor różowy, ale nikt nie miał na to niezbitych dowodów. Najważniejsze jednak było to, że ta sytuacja nie była zbyt korzystna dla jaszczura. Nie mógł teraz bowiem się wykazać przed swoim idolem, a co za tym idzie, raczej się do niego nie zbliży. Musiał więc zrobić to w jakiś inny sposób. Tak się składa, że misji dla kogoś jego pokroju raczej wiele nie było. W zasadzie trafiały mu się z reguły jakieś ochłapy, takie, które może i byłyby dla niego wyzwaniem, gdy jeszcze był zwykłym gównozjadem, ale nie teraz, gdy stał się jednym z najpotężniejszych wojowników swojej rasy. TAK! Zdał sobie z tego sprawę. Nigdy wcześniej tak o sobie nie pomyślał, ale faktycznie, był jednym z najsilniejszych, w dodatku pośród rasy panów. Tymczasem wpadały mu takie zadania, jak podbicie jakiejś podrzędnej planety. Dostawał kilku przydupasów, ale ostatecznie gryźli piach, podczas gdy on deptał trupy kolejnych słabych kosmitów. W sumie go to dziwiło. Jak mało dla niego znaczyło zabijanie. Może i trochę się zmienił na lepsze, ale z pewnością nie w pełni. Nikt nie powracał z nim z misji, każdy był na to za słaby. Jedynie dwaj się wyłamali. Zwali się Kotin i Kain. Nie wybiegali wcale mocą ponad typowych żołnierzy, właściwie to mieścili się w tych dolnych granicach. Urzekli jednak changelinga umiejętnością myślenia. Zwrócił na nich uwagę, postanowił, że tacy się z pewnością przydadzą w armii. Tacy, którzy dla odmiany umieją myśleć. Postanowił, że zajmie się ich szkoleniem. I tak nie miał zbyt wiele do roboty, mógł się tymi szczeniakami zająć. Zabrał ich w różne miejsca w całym kosmosie, oczywiście za pozwoleniem odpowiednich osób. Nauczył ich tego i owego, opanowali pod jego pieczą swoje ki, nauczyli się efektywnie walczyć. Przez kilka miesięcy podróżowali razem i wyglądało na to, że znalazł sobie wreszcie odpowiednie zajęcie... Dopóki nie okazało się, że obydwaj są narkomanami. Zdążył ich już wyszkolić niemalże na elitę, a tymczasem musiał ich rozpaćkać na ziemi. Czas ten jednak nie poszedł na marne. Umiejętności nauczania w połączeniu z niespotykanym poziomem mocy skłoniły jego idola do podniesienia go natychmiast do rangi sierżanta. Co się zmieniło? Tym razem miał więcej uczniów, tyle że... Nie takich żołnierzy jak tamci. Oni mieli już podstawowe szkolenie, a ci tutaj byli słabymi młokosami, u których moc 100 jednostek to już spore osiągnięcie. Mógł się pobawić we wrednego belfra, ale na dłuższą metę okazało się to mało zabawne. Od początku patrzenie na nich było nużące. Ich żałosne imitacje ćwiczeń. Cholerne ćwoki. Gdy tak na nich patrzył, zaczął trochę tęsknić. Właściwie do czego? Był przecież w domu. Niby niczego mu nie brakowało. Miał jakąś fuchę i tak jakby został uhonorowany awansem o wiele rang w górę. A jednak tęsknił. Tęsknił za wolnością. Tą wolnością, którą miał na Ziemi. Tą, dzięki której przebił się przez swoje limity, osiągnął kolejną formę. A tymczasem utknął tutaj. Między tymi żałosnymi gówniakami. Tęsknił do Ziemi i w pewnym momencie, zamiast koncentrować się na treningu tych żółtodziobów, jego umysł powędrował w stronę niebieskiej planety. Jak się stąd wykpić? Jak odejść? W jaki sposób? Nie chciał pozorować śmierci, nie chciał też zawieść zaufania swojego idola. Póki co nie znał na to odpowiedzi, ale nie przestawał szukać, w wyniku czego jego uczniowie dość mocno się opuścili w nauce. W kilka miesięcy nie poczynili zbyt dużych postępów, co zauważył sam Frieza-sama. Nie podobało mu się to.
Warto dodać, że uczniów miał Jirri dziesięciu. Idealna liczba na niewielki oddział. Taki oddział, który mógłby zasilić armię, ale nie zmieniłby wiele, jednakże sumienie kazało changelingowi zająć się nimi. Nie mógłby spojrzeć w lustro, gdyby Frieza-sama faktycznie ich zabił, tak jak chciał. Dlatego musiał zmienić formę ich szkolenia. Za pozwoleniem władcy, wyleciał na planetę M-90. Planeta ta pokryta była w całości tropikalnym lasem. Temperatury w gorące dni sięgały nawet sześćdziesięciu stopni, a w zimne noce około trzydziestu. Deszcz padał tu przez całą dobę. Trudne warunki były niczym dla jaszczura. Dla jego przydupasów jednak były już niemałą przeszkodą. Przede wszystkim dlatego, że byli mięczakami. Gdy tylko wyszli ze statku, zaczęło się narzekanie, od którego głowa changelinga niemalże pękła. Tak się składa, że aż połowa pochodziła z "zamożnych rodzin", więc ich "delikatność" od razu dała o sobie znać. Narzekanie wypływało głównie z ich ust.
- Zamknąć pyski! Nie jesteśmy na wakacjach!
Oni może i nie, ale dla niego zapowiadała się całkiem relaksująca misja. Teoretycznie nie powinien na niej robić absolutnie nic, ale w praktyce wiedział, że to nie wypali. Będzie musiał ich ratować jeszcze z milion razy. Misja polegała na załatwieniu tamtejszej ludności - jak zwykle - ale tym razem miał się mieszać tylko wtedy, gdy będzie to całkiem konieczne. Mieszkańcy - ludność o zielonej skórze i żółtych oczach - byli dość prymitywni, oręż, którym się posługiwali, to co najwyżej miecze, a to i tak była u nich naprawdę zaawansowana broń. Ogólnie rzecz biorąc, spapranie tego byłoby ostateczną hańbą, nawet dla nich. Wtedy sam nie miałby skrupułów, by ich zabić. No i oczywiście to wtedy zrobi. Na razie jednak nie wybiegał tak w przyszłość. Rozbili obóz, kazał im iść spać, sam zaś zajął się treningiem. Wzleciał wysoko w górę. Od pewnego czasu chodziła mu po głowie pewna technika. Taka, której nikt nigdy jeszcze nie wykonał. Takiej, której nikt jeszcze nie wymyślił. Technika, którą sam opracował. Zakreślił palcem łuk w powietrzu...
Następnego dnia obudził swoich żołnierzy dość wcześnie. Zaczął od zaprawy porannej, kazał im wykonywać kolejno odpowiednie ćwiczenia, przede wszystkim pompki, ale znalazło się też miejsce na takie cuda jak "orangutany", "baranki" i "wiewiórki". Skąd on wziął pomysły na te ćwiczenia, to tylko on sam wiedział, ale miał się z czego śmiać, gdy je wykonywali. Bo po to właśnie je wymyślał. Żeby mieć się z czego śmiać. A z takich słabeuszy śmiało się najlepiej. Niemniej jednak ćwiczył z nimi, bo to zawsze była też dobra rozgrzewka przed dniem. Po wszystkim weszli w gąszcz lasu. Szukanie i przedzieranie się oczywiście zostawił im. Patrzył, jak jeden z nich rozcinał krzaczory energetycznym nożem, podczas gdy on unosił  się nad nimi w powietrzu. Pogryzał wówczas jeden z owoców, które to rosną na tej planecie. Miał on słodki smak, bardzo dobry, chociaż czuć w nim było również trochę kwasku. Oni tam w dole mieli zapierdziel, on miał raj. W pewnym momencie wyszli na nieco bardziej otwarty teren. Właśnie - nieco bardziej. To zdecydowanie pojęcie względne na tej zarośniętej planecie. Na tej właśnie "polance" zrobiło się nieco ciekawiej. Pojawili się bowiem pierwsi przeciwnicy. Było ich około dwudziestu. Walczyli przy użyciu włóczni. W sumie przypadało dwóch na jednego żołnierza. Jirri przycupnął sobie na gałęzi drzewa i obserwował to wszystko ze spokojem. W tym momencie jego myśli ponownie powędrowały na Ziemię. Oczami wyobraźni ujrzał swoich przyjaciół... Czy też osoby, które uważa za przyjaciół. Haricotto-san. Kame-sensei. Jakoś nie potrafił sobie ich obydwu wyobrazić gdziekolwiek poza wyspą. Haricotto-san koniecznie w pomarańczowym gi, trenuje ciężko, a Kame-sensei leży na leżaku z jakimś kolorowym magazynem o sprośnej tematyce. Uśmiechnął się lekko. Po raz kolejny zatęsknił. Wszystko tam było takie ciepłe... A tu tyle zła i podporządkowania. Czy czuł się źle. Tak. Czy chciał wyjechać? Cóż... W zasadzie z pewnością wyszłoby mu to na dobre. Chciał dopełnić swojej obietnicy wobec Boga, ale Frieza-sama... Cóż, Jirri oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że jego idol jest w pewnym sensie... Zły... Jednakże nie potrafił tak poprostu porzucić swoich dziecięcych marzeń. To nie to, że nie chciał go opuszczać. Znaczy to także, ale przede wszystkim chciał zaistnieć w jego oczach. Tak, by choćby z nim rozmawiał raz na jakiś czas. A nie widzieć go tylko czasem, gdy akurat leciał sobie do swojej sali tronowej i okazjonalnie rzucał mu jakiś uśmieszek...
Podniósł wzrok i zaklął cicho. Jego żołnierzy już nie było. Widać było, że zostali gdzieś zaciągnięci siłą. Cóż, tak tego zostawić nie mógł. Ostatecznie nie dali rady, więc będzie musiał ich zabić, ale nie zostawi tego tym dzikusom. Musiał to zrobić sam.
Znalazł ich dość szybko dzięki scouterowi. Oni sami nie byli w to zaopatrzeni, jako że test miał również na celu nauczyć ich tropienia. Z tropieniem jak widać było okej. Gorzej z walką. Wpadł do środka kamiennego budynku i rozejrzał się spokojnie. Mnóstwo tubylców poderwało się ze strachem, kilku rzuciło włócznie, które jednak roztrzaskały się o twardą skórę changelinga. Jego żołnierze klęczeli na ziemi, związani. On sam poszedł powoli w ich stronę, gdy zauważył coś innego. Tubylca w koronie. Wydobywał miecz z szarej skały. Broń przykuła uwagę jaszczura. Wspaniale wykonany oręż ze złotą rękojeścią. Wspaniale by mu służył. W jego rękach znajdował się już po chwili, a król leżał u jego stóp.
- Jirri-sama! Pomocy!
Drgnął lekko. Po raz kolejny pokazywali swoją słabość. Zignorował ich. Tubylcy nadal atakowali, choć widać było, że złamał ich ducha. Podniósł z ziemi pochwę na miecz, włożył go do środka i założył na plecy. Po tym wyleciał z budynku, złożył dłonie na czole.
- MASENKO!
Po budynku nie było już śladu.
Wrócił do bazy bez oddziału i złożyłl raport. Frieza-sama nie był z tego zadowolony. Widać było, że rozważał poważnie roztrzaskanie łba swojego sługi o podłogę, ale Jirri w drodze już poukładał sobie wszystko. Może pogodzić wszystkie swoje potrzeby. Może jednocześnie być na Ziemi i przy swoim panu. Nie dosłownie, ale będzie miał z nim i tak więcej do czynienia niż na tej planecie. No i mu się przyda. Przedstawił władcy swój plan.
- Frieza-sama, wiem, że bardzo pragniesz mieć w swoich rękach moc Smoczych Kul. Mogę jednak dać Ci coś więcej. Na Namek nie zostałem nadal wysłany, ale jak mówiłem, na Ziemi też są Smocze Kule, a także ów Supa Saiya-jin. Możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mogę jednocześnie szukać Kul i szpiegować tego Saiya-jina. Wszystko będę składał w raportach dla Ciebie. Za każdym razem, gdy wydarzy się coś ważnego, skontaktuję się z Tobą.
Frieza-sama był zadowolony. Oczywiście Jirri nie zamierzał zaszkodzić swojemu przyjacielowi. Właściwie to całe szpiegowanie było raczej pretekstem. Jaszczur zwyczajnie czuł potrzebę powrotu na Ziemię. Bycia przy swym idolu również, ale tak będzie nawet lepiej, bo będzie mógł sam się z nim kontaktować za każdym razem, gdy coś ważnego się wydarzy. Czy to nie lepsze, niż gnicie tutaj z żółtodziobami i widywanie idola tylko ponad głowami tłumu? Oczywiście, że lepsze. Tak więc nasza historia kontynuuje się, gdy Jirri ląduje na Ziemi, wyposażony w scouter drugiej generacji i nowy miecz. Czuł się wspaniale, gdy znów zobaczył te zielone drzewa, czystą wodę i czuł, że znów spotka swoich przyjaciół i że jest wreszcie prawdziwie przydatny dla Władcy. Czy może być lepiej?
Nie wiedział, że wkrótce cały wszechświat miał zatrząść się w posadach.

Nauczone techniki:
- Masenko,
- Moja technika własna.
avatar
Gość
Gość

Jirri - rok w domu Empty Re: Jirri - rok w domu

Nie Wrz 17, 2017 7:05 pm
Przeczytane.
Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach